Dawno już  nie straszyliśmy na Naszych Szlakach i czas to w końcu nadrobić. Dlatego dzisiaj mam wielką „nieprzyjemność” Was troszeczkę potorturować opowieścią z grobowej krypty, a by być dokładniejszym, z siedemnastu grobowych krypt, bo taka była liczba ofiar procesu, który miał miejsce w roku 1606 w Ząbkowicach  Śląskich, zwanych wtedy Frankensteinem.

Niech krew się leje strumieniami, a zapach palonych stosów i krzyki niewinnych ofiar rozchodzą się po okolicznych  polach. Zaczynajmy ząbkowicki „danse macabre”.

Czarna  śmierć

17 stycznia 1606 roku ziemię Ząbkowicką otulił mroczny płaszcz kostuchy, która przybyła w te rejony zebrać krwawe żniwo. Trzeba przyznać jedno Śmierci, że zawsze jest sprawiedliwa i nie ważne czyś młody, stary, biedny czy bogaty – jak przychodzi morowe powietrze to nie patrzy w życiorys, tylko bierze ze sobą każdego napotkanego.

Zapewne pierwszy zarażony tą straszną chorobą mieszkaniec pomyślał, że  to tylko cięższa grypa, bo przecież początkowe objawy te same – gorączka, ból głowy, kaszel  i ogólne osłabienie. Nawet nie przypuszczał, że już niedługo duszący kaszel zamieni się w krwioplucie, a jego węzły chłonne urosną do rozmiarów wielkiego orzecha utrudniając mu oddychanie.

Raptem trzy dni  wystarczyło, by twarz chorego zsiniała, na skórze pojawił się czarny zgorzel, a oczy zaszły mgłą wieszcząc zbliżający się koniec. W końcu ostatni oddech uleciał z zapadających się pod własnym ciężarem płuc.

– Wezwijcie grabarzy – rzekł miejscowy lekarz, zasłaniając brudną szmatą usta – Niech natychmiast zabiorą stąd zwłoki i pochowają czym prędzej.

Wieść o zmarłym wraz z posłańcem  dotarła lotem błyskawicy do domu  Wacława Förstera Siedzący przy palenisku zmęczony starszy mężczyzna, o dłoniach twardych jak skała właśnie dorzucał kolejne drewno do kominka, gdy chatę wypełniło pukanie do drzwi.

Frankenstein z Ząbkowic Śląskich. Szkice zwłok.
Frankenstein z Ząbkowic Śląskich.

Wiedział co go czeka, wszak nikt tu nie zachodził w gościnę. Niestety praca grabarza mimo, że dobrze płatna niosła za sobą brzemię które nie każdy potrafił udźwignąć. On mógł. Parał się tym  obrzydliwym fachem już od dwudziestu ośmiu i przyzwyczaił się do tego,  że ludzie omijali go  z daleka gdy szedł ulicami  miasta. No cóż, grabarz zawsze kojarzy się ze śmiercią, a z nią nikomu po drodze.

Starzec wstał, rozciągnął zbolałe plecy  i podszedł  do wejścia. Wysłuchał ze spokojem opowieści posłańca o nieszczęśniku, który w trzy dni od zauważenia  objawów skonał w strasznych konwulsjach. Przeczucie mu mówiło, że nie będzie to jedyny trup tej zimy, którego będzie musiał pochować. Nie mylił się.

Czarna śmierć niedługo po pochówku zaczęła dziesiątkować mieszkańców miasta. Najpierw zmarła rodzina pierwszej ofiary, następnie kilku sąsiadów którzy przyszli  pomóc choremu w potrzebie, a potem sąsiedzi sąsiadów. Zaraza rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie, co rusz zabierając kogoś na tamten świat. Strach opanował ulice – przezorni  kupcy zamknęli kramy, a karczmy dotąd pełne gwaru , śpiewu i pijackiego bełkotu umilkły. Wszyscy jak jeden mąż pochowali się w swoich  domostwach starając się ujść przed bezlitosnym wzrokiem Kostuchy.

Jedynie grabarz, od zawsze ze śmiercią za pan brat, pracował jak nigdy dotąd

– Który to już dzisiaj? – rzekł do swojego pomagiera, rozcierając zbolałe dłonie – dziesiąty powiadasz? Jak tak dalej pójdzie to  całe miasto będę musiał zagrzebać. Musimy nająć kogoś do roboty, sam nie dam rady. – dodał

W niedługim czasie przy transporcie zwłok i  pochówku pracowało już ośmiu grabarzy. Mimo tylu rąk do pracy zajęcia nie brakowało nikomu. Minęła zima, ponura wiosna i jeszcze gorsze lato, podczas którego zwłoki psuły się jeszcze szybciej, co zmuszało do jeszcze bardziej wytężonego wysiłku. Grabarz skończył liczyć  już ilość trupów, które pochował od zimy.

Nie, żeby nie chciał wiedzieć, ale po kolejnej setce po prostu stracił rachubę. Początkowo żal ściskał mu  serce  gdy chował tych najmłodszych, ale  po pewnym czasie i kolejnej niczemu winnej ofierze, przyzwyczaił się. Jak sam pewnego wieczoru stwierdził patrząc w popękane lustro – okrzepł. Już nie  czuł smutku i strachu wpatrując się w kolejne zamglone oczy, przyzwyczaił się.

–  To tylko  praca – mówił sam do siebie gdy padał wieczorem umęczony na łóżko. Po czym zasypiał kamiennym snem.

Pijaństwo i plotki

– Twoi wspólnicy urządzili pijacką burdę – rzekł na początku września 1606 roku do grabarza strażnik miejski – Nie chcieli zapłacić za wyżłopaną okowitę. Zapłacisz za nich? – Grabarz zmarszczył brwi i nie zastanawiając się długo odparł.

– Sami pili, sami  płacą – po czym zatrzasnął  lekko spróchniałe drzwi chaty i wrócił do wygrzanego łoża. Wtedy jeszcze nie mógł przeczuwać, że odmowa zapłaty  wywoła lawinę oszczerstw i plotek na jego temat, która ostatecznie doprowadzi go skrępowanego na miejsce kaźni.

– Nie zapłacił za nas – rzekł trzeźwiejący pomocnik grabarza do swojego kompana z którym jeszcze niedawno zasiadał w karczmie – wybatożą nas jak nic, o ile nie czeka nas coś gorszego. Mówiłem Ci, że tak będzie. Tyrać za niego to my musimy, a on tylko spija śmietankę. Zapełnił sakwę naszą ciężką pracą, a teraz pożałował grosza.

Frankenstein z Ząbkowic Śląskich
Frankenstein z Ząbkowic Śląskich.

– Cham jeden. Jeszcze tego pożałuje – po czym splunął zieloną mazią na kamienną posadzkę.

– Twierdzi Pan, że zaraza to wina grabarza Förstera? – śledczy z niedowierzaniem spojrzał na brudnego, śmierdzącego wietrzejącym alkoholem pomocnika kopidoła

– jest Pan pewien swoich  słów? Tak? – nerwowo zaciskający dłonie chłop lekko skinął głową

– No cóż – kontynuował śledczy – Sprawdzimy to, choć wątpię byśmy coś znaleźli.

Dowody winy

– Co jest w tych pojemnikach? – uzbrojony  w muszkiet strażnik zmarszczył brwi zadając pytanie Wacławowi. Dreszcz przebiegł po plecach doświadczonego grabarza, a zimna kropla potu spłynęła mu ze skroni. Nerwowo spojrzał na twarze ludzi zebranych w  jego domostwie, wpatrujących się w niego podejrzliwie.

– To nic takiego – powiedział zmuszając się do uśmiechu – to nic takiego…przysięgam! – starał się jak mógł wyjaśnić co się znajduje w pojemnikach , ale słowa uwięzły  mu w gardle. Jak wytłumaczyć, że dorabiał sobie na boku tworząc medykamenty na bazie zwłok.  Zamilkł.

Tortury i szybki proces

Wystarczyła jedna plotka, niczym mały kamyk rozpędzający potężną lawinę skalną, która spowodowała błyskawiczny rozwój niefortunnych zdarzeń pociągających za sobą szereg aresztowań. Jak można się domyślić pierwszymi, którzy trafili w ręce kata był Wacław Förster i jego pomocnik Jerzy Freidiger.  

Potem przed obliczem oprawcy stanął wskazany przez swoich towarzyszy grabarz ze Strzegomia wraz ze swym pomocnikiem. Ten z kolei, podczas przypalania  żelazem, wyjawił kolejnych uczestników niecnego  procederu, aż w końcu sale więzienne wypełniło siedemnaście osób wśród których się znaleźli -grabarze, pomocnicy i żebracy.

Rozżarzone cęgi rwały ciało oskarżonych, a ich opętańczy krzyk rozchodził się echem po całym mieście. Długo nie  trwało jak skryba zapisał kilka stron zeznań w których to grabarz i jego  pomocnicy przyznają się do umyślnego trucia mieszkańców przy pomocy sporządzonych mikstur.

To właśnie za pomocą znalezionego proszku mieli rozprzestrzeniać  zarazę  w mieście Frankenstein. Rozsypywali ją na progu domostw, smarowali klamki  i kołatki. Oprócz tego w trakcie tortur przyznali się do rozkradania majątku  ofiar zarazy, bezczeszczenia ich  zwłok, wycinania płodów z brzemiennych kobiet i zjadania  ich serc, a także rabunku obrusów z kościoła i dwóch zegarów, które miały posłużyć im do magicznych obrzędów.

Frankenstein z Ząbkowic Śląskich
Frankenstein z Ząbkowic Śląskich.

Obraz makabry, w jakiej mieli uczestniczyć oskarżeni był przerażający i po szybkim procesie, który odbył się przy  wiwacie pozostałych przy życiu mieszkańców Ząbkowic, wydano wyrok

– Śmierć!

Gazeta wydana w Augsburgu „Newe Zeyttung” tak relacjonowała przebieg  kaźni:

Najpierw ich wszystkich oprowadzano po mieście. Potem rozdzierano ich rozżarzonymi obcęgami i oderwano im kciuki. Starszemu grabarzowi oraz jednemu z pomocników mającemu 87 lat obcięto prawe dłonie i przybito je do  pręgierza. Potem obu razem przykuto do tego słupa, z daleka zapalano ogień i ich upieczono.

Nowemu grabarzowi ze Strzegomia rozżarzonymi obcęgami wyrwano członek męski. Potem i jego wraz z innymi przykuto do słupa, gotowano i pieczono. Pozostałe osoby wprowadzono na stos i spalono.

Potwór Frankenstein ożywa

Jednak co ma do tego doktor Frankenstein i jego potwór, stworzony z pozszywanych ciał?

Istnieje legenda, że to właśnie ten proces przyczynił się pośrednio do jego powstania. Spotkanie,  które zrodziło doktora Frankensteina odbyło się latem 1816 roku. Dziwny to był okres, pełen anomalii pogodowych – w lipcu padał śnieg, mróz niszczył plony, a słońce schowane było za grubą warstwą chmur praktycznie cały czas.

Lato bez słońca, bo tak je nazwano, nie sprzyjało wędrówkom, dlatego wszyscy szukali innego zajęcia, by zwalczyć chandrę powodowaną brakiem witaminy D. Na ten sam pomysł co pozostali, wpadła grupka przyjaciół, którzy w wynajętej willi nad jeziorem genewskim postanowili zorganizować wieczór duchów i opowieści z krypty.

W tym zacnym gronie znalazł się Georg Byron, Mary Shelley i jej mąż Percy, a także młody lekarz John Polidori. Zgodnie z zasadami opracowanymi przez Byrona, każdy z nich miał przygotować i opowiedzieć jak najstraszniejszą znaną im opowieść, po czym stworzyć na ich podstawie własną historię. 

To właśnie wtedy jedno z nich wyciągnęło pożółkły zwitek gazety „Newe Zeyttung” z rycinami przedstawiającymi domniemane przestępstwa, których dopuścili się Ząbkowiccy grabarze, które na tyle utkwiło w pamięci Maryy Shelley, że bezzwłocznie o spotkaniu  przystąpiła do realizacji pomysłu.

Dziesięć miesięcy później Mary Shelley postawiła ostatnią kropkę w rękopisie, który już niedługo miał podbić świat.

Potwór Frankensteina ożył!