Sezon na wakacyjnie wyjazdy oficjalnie się zaczął i nikogo pewnie nie zdziwi, że jedną z topowych cel podróży jest Floryda, ostatnio coraz popularniejsza nawet pośród turystów z Europy. Moja relacja jest inna niż te standardowe, bo i Miami Beach jest miejscem wyjątkowym.

Poniższy opis podróży, nieposiadającej do końca zorganizowanego planu, tylko w ułamku oddaje charakter tego wibrującego energią miejsca (a może raczej: stanu umysłu).

Plan wyjazdu do Miami Beach oraz polowanie na bilety

Na bilety lotnicze do Miami Beach polowałyśmy długo i zmieniałyśmy datę kilka razy, adekwatnie do aktualizowanej na portalu podróżniczym ceny. Przez głowę nam nie przeszło, że lot początkiem maja może być niedrogi z konkretnej przyczyny, która w tamtym czasie pewnie i tak wydałaby się całkowicie nieistotna.

Co robić i co zobaczyć w Miami Beach oraz ile to kosztuje

Będąc w Miami Beach, koniecznie należy odwiedzić tamtejsze atrakcje. Jest ich cała masa i każdy znajdzie coś dla siebie, o czym łatwo się przekonasz, zaglądając na poniższą stronę.

Za dosłowny bezcen, bo za 125 dolarów w dwie strony, poleciałyśmy z New York-Newark do Fort Lauderelade (lotnisko na obrzeżach Miami). Samolot wzniósł się w powietrze, kiedy na zewnątrz było już ciemno, a wylądował na rozświetlonej milionami migoczących punkcików Florydzie o godzinie 00.30. Na bagaż nie musiałyśmy czekać, bo, ze względu na dodatkowe opłaty za nawet niewielką walizkę, po raz kolejny upchałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy w plecakach.

Po wyjściu z klimatyzowanej hali ładnego lotniska uderzyło nas gorące, tropikalne powietrze. Fort Lauderdale jest usytuowany pół godziny jazdy samochodem od Miami Beach, naszego miejsca docelowego, gdzie znajdował się również nasz niewielki hotel.

Po raz pierwszy wezwałam wtedy amerykańskiego Ubera, który nie pojawił się w miejscu naszego oczekiwania, mimo że mapka w telefonie z dokładnością co do metra pokazywała jego położenie (dokładnie przed nami). Z mojego konta bankowego została pobrana opłata karna za niestawienie się w umówionym miejscu, dostałam również niezbyt dobrą ocenę od kierowcy.

Po przeprowadzeniu małego śledztwa i zwróceniu się o pomoc do ciemnoskórej pani ochroniarz zostałyśmy zaprowadzone do oddalonej o kilkanaście kroków balustrady. Poniżej, przy drodze pełnej palm, znajdował się przystanek autobusowy, znak z napisem pick-up/drop off area (ang. strefa wsiadania i wysiadania) oraz sznurek samochodów – większość z nich posiadała naklejkę „U” na przedniej szybie. Fakt, że stałyśmy w dobrym miejscu, ale piętro wyżej, złożyłyśmy na karb późnej godziny.

Po zejściu do odpowiedniego poziomu zostałyśmy zaczepione przez kierowcę obsługującego bardziej ekskluzywnych klientów (UberX). Zamykając oczy na wygórowaną cenę przejazdu, wskoczyłyśmy do lśniącego czarnego samochodu marki Volvo. Byłyśmy zmęczone i jak najszybciej chciałyśmy wydostać się z lotniska. Naszego kierowcę wystawił jakiś klient, który prawdopodobnie także czekał na samochód w innej części portu lotniczego.

Pod hotelem wysiadłyśmy około 1.30 w nocy. Po przejściu przez bar wypełniony tańczącymi i pijącymi drinki ludźmi znalazłyśmy się w głębszej i spokojniejszej części lokalu. Pod jedną ze ścian znajdowało się stanowisko przypominające minirecepcję. Siedzący za komputerem chłopak powiedział, że niestety zameldować możemy się dopiero w okolicach godziny 15.00, ponieważ nasza rezerwacja dotyczy dnia, który dopiero się zaczął (chcąc zaoszczędzić, bardzo niemądrze nie wykupiłyśmy noclegu na pierwszą noc).

Pracownik hotelu pozwolił nam jednak zostawić bagaż w przechowalni, co bardzo poprawiło wtedy naszą sytuację. Zabierając jedynie telefony i dokumenty, zdecydowałyśmy nie marnować czasu i wyjść na zewnątrz, celem zrobienia małej wycieczki po najpopularniejszej ulicy w Miami Beach. Nasz hotel był położony 3 minuty piechotą od Ocean Drive osłoniętej lokalami wzniesionymi w stylu art déco z jednej, a otwartej na ocean z drugiej strony.

Miami to stan umysłu i doskonałe miejsce na imprezę

Miami to coś więcej niż miejsce, to stan umysłu albo jedna wielka impreza. Podczas tamtej nocy ulice zakorkowane były drogimi samochodami (część z nich w wersji kabriolet), a po chodnikach przechadzały się, tańczyły lub paliły marihuanę setki ludzi. Na poboczach stały auta z przyciemnianymi szybami, a zaraz za nimi wozy policyjne.

Jeden z samochodów, w którym w strojach kąpielowych prowokacyjnie tańczyły młode dziewczyny, został zatrzymany przez amerykańskich funkcjonariuszy pilnujących bezpieczeństwa. Po krótkiej rozmowie z policją kobiety usiadły na tylnych fotelach, a kierowca z piskiem opon włączył się ponownie do ruchu, przejechał kilkadziesiąt metrów i, ku uciesze dziewcząt, które znów zaczęły tańczyć, puścił na cały regulator wibrującą muzykę. Niektóre z nich wyglądały najwyżej kilkanaście lat.

Jestem pewna, że opisywanej piątkowej nocy byłam w Miami jedyną dziewczyną w sportowych legginsach i bez makijażu. Tamtejsze kobiety, w ogóle nieprzejmujące się rozmiarami swoich ciał, nosiły ledwie zakrywające pupę spódnice lub sukienki. W każdym mijanym przez nas pubie czy lokalu rozbrzmiewała głośna muzyka, a ludzie siedzący przy stolikach pili drinki z półlitrowych kieliszków.

W głębi niektórych klubów, szczególnie tych dla homoseksualistów, na barach tańczyli przebrani za kobiety mężczyźni albo striptizerki. Lekko oszołomione wróciłyśmy do hotelu, aby w półleżącej pozycji zdrzemnąć się na zielonej kanapie w pomieszczeniu recepcyjnym.

Po wejściu do ciągle wypełnionego ludźmi baru zmieniłyśmy jednak zdanie i usiadłyśmy przy stoliku, zamawiając po piwie (które w Stanach prawie zawsze jest serwowane w objętości 330 ml). Po chwili zostałyśmy wciągnięte w rozmowę z czterema turystami ze stolika obok. Oni również byli z Europy i chcieli, żebyśmy przyłączyły się do gry w karty. Grzecznie odmówiłyśmy, tłumacząc się zmęczeniem, które rzeczywiście ogarniało nas coraz bardziej. Nie dane nam było jednak spokojnie zdrzemnąć się między szklankami, bo po kolejnych dziesięciu minutach podszedł do naszego stolika obserwujący nas od jakiegoś czasu chłopak o śniadej karnacji.

W Miami Beach co krok to nowi znajomi

Samuel okazał się naprawdę świetnym człowiekiem, z którym spotkałyśmy się kilkakrotnie podczas pobytu na Florydzie. Był trzydziestoletnim mieszkańcem Puerto Rico, który przyjechał do Stanów w celach zarobkowych. Na rodzinnej wyspie zostawił pięcioletniego synka. Kiedy zapytałyśmy, dlaczego tamtej nocy podszedł akurat do nas, powiedział, że bardzo sympatycznie wyglądałyśmy, a on nie ma w Miami żadnych przyjaciół.

Nasz nowy znajomy pracował od rana do wieczora przez sześć dni w tygodniu, a wieczorami przychodził posłuchać muzyki do przypadkowych lokali, gdzie grano latynoskie przeboje. Słabo mówił po angielsku, ale tańczył rewelacyjnie; podczas wspólnych spacerów niejednokrotnie chwytał mnie albo koleżankę za rękę tylko po to, aby obrócić nas dookoła i przechylić przez ramię, tak jak można to zobaczyć na „Dirty Dancing”. Niestety z jego zaproszenia do Puerto Rico nie udało nam się skorzystać. Na marginesie, prawie na całej Florydzie szybciej można porozumieć się w języku hiszpańskim niż angielskim.

Niedługo przed godziną 4.00 wszyscy postanowiliśmy przejść się na plażę. Na Ocean Drive impreza trwała w najlepsze, co było tak różne od zamykanych o 2.00 nad ranem lokali w New Jersey. Od oceanu wiała orzeźwiająca bryza, a piasek był przyjemnie chłodny w przeciwieństwie do ciągle parnego powietrza. Wciąż było ciemno, ale od pobliskiej ulicy biła jasna łuna; sporo ludzi spacerowało brzegiem, mocząc w słonej wodzie bose stopy. Kilka par rozłożyło koce na piasku, pewnie czekając na rychły wschód słońca.

Odprowadziwszy nas na plażę, nasz nowo poznany towarzysz grzecznie się pożegnał, tłumacząc, że sobota jest dla niego dniem pracującym i musi iść do wynajmowanego mieszkania trochę się przespać. Nie na długo zostałyśmy same; po kilku chwilach przysiadło się do nas dwóch młodych Francuzów, którzy przyjechali do Miami Beach na wakacje.

Nie mogę powiedzieć, że byłyśmy z tego faktu bardzo zadowolone. Głowa mojej towarzyszki chyliła się coraz bardziej ku ziemi. Właściwie to zdążyła się ona tylko przywitać z przybyłymi, po czym powiedziała, że jest zmęczona. Położyła się na piasku i zamknęła oczy.

Po prowadzonej na siłę kilkunastominutowej rozmowie, podczas której ja przytakiwałam albo słabym głosem powtarzałam francuskie zwroty, których spotkani chcieli mnie nauczyć, oświadczyłam, że mają sobie iść, bo muszę obudzić śpiącą koleżankę i zaprowadzić ją do hotelu.

Świeży jak skowronki Francuzi nie rwali się do pożegnania. Nie mieli jednak wyboru, kiedy wstałam i zaczęłam otrzepywać się z piasku. Wstępnie umówiliśmy się na popołudnie, ale nigdy nie dostałam od nich wiadomości, ponieważ podałam nieco zmodyfikowany numer telefonu. Widząc, że zniknęli w ulicznym tłumie, bez namysłu położyłam głowę na piasku. Mówiłam sobie, że zamknę na chwilę oczy i będę czuwać, bo ktoś przecież musi nas pilnować.

Obudziłam się, kiedy było już jasno. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale linia horyzontu nad oceanem robiła się coraz bardziej krwawa. Kazałam ocknąć się niezbyt zadowolonej koleżance i po chwili razem wspięłyśmy się na znajdującą się w pobliżu platformę ratowniczą. Po raz kolejny cudownie było zobaczyć wschód słońca oświetlający blaskiem całe wybrzeże i miasto, które w końcu zdawało się układać do snu.

Kolejny dzień i kolejne przygody w Miami Beach

Po śniadaniu zjedzonym w ulubionym (zdrowym i niedrogim) „Panera Bread” wróciłyśmy do hotelu, aby wziąć prysznic i przygotować się do plażowania. Ulice były puste, a kluby pozamykane. Jedyną pamiątką po intensywnej i szalonej nocy były porozrzucane na chodnikach śmieci. Zaopatrzywszy się w wino i dwie paczki ciastek, w strojach kąpielowych i z ręcznikami pod pachą, poszłyśmy rozbić obóz w palmowym zagajniku.

Niebo było zachmurzone i po jakimś czasie zaczął wiać silny wiatr. Plaża była prawie pusta – jedynie kilka osób zaryzykowało kąpiel w oceanie. My jednak osłonięte palmowym murem i kilkoma wysuszonymi przez słońce krzakami, siedziałyśmy przez cały czas w bikini i celebrowałyśmy krótkie wakacje. Śmiałyśmy się z głupot i rozmawiałyśmy o życiu; narzekałyśmy na pracę i snułyśmy plany na przyszłość.

Obiad w hotelowym barze, który w ciągu dnia zamienił się w stołówkę, jadłam półświadoma ze zmęczenia. Po otrzymaniu łóżka z przypisanym mu numerem (wykupiłyśmy miejsca w „Rock Hostel”, niedrogim hoteliku oferującym nocleg w kilkuosobowych salach sypialnych) przespałyśmy wraz ze współlokatorkami imprezowiczkami, regenerującymi się po nocnym życiu, większość popołudnia.

Nie było nam żal spędzić wieczoru w hotelowym barze, w którym kolejna impreza powoli zaczęła się rozkręcać. Tego, co działo się za oknem, nie można było nazwać normalną pogodą. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej widziałam, żeby padało tak intensywnie.

Moja babcia podczas mocnych opadów miała zwyczaj mówić, że „leje wiadrami”. Teraz wiem, skąd wzięło się to powiedzenie – prawdopodobnie z Florydy. Ściana deszczu rozmywała rzeczywistość, kiedy siedziałyśmy na osłoniętym hotelowym tarasie. Dotarło do nas, dlaczego rano nie było słońca, a wieczorem „waliło z nieba psami i kotami”, jak mają w zwyczaju mówić Amerykanie, kiedy opisują podobną pogodę.

Za bezcen poleciałyśmy na Florydę w porze deszczowej. Deszcz lał przez całą noc i całe popołudnie kolejnego dnia. Niedzielny poranek (korzystając z krótkiego okna pogodowego) wykorzystałyśmy na objechanie Miami Beach wypożyczonymi rowerami (…).

Inne artykuły ze Stanow Zjednoczonych

Waszyngton DC jak dojechać i jak zwiedzać
Jak mieszkają Amerykanie
Wodospad Niagara
Key West na Florydzie
Filadelfia pierwsza amerykańska stolica
Kilka dobrych rad jak podróżować po USA