Po ostatnich krwawych opowieściach, czas na coś lżejszego. W końcu nie chcemy uchodzić za ponuraków piszących tylko historie z dreszczykiem.

Legenda o rybackim ślubowaniu


Dawno temu jak Władysławowo jeszcze Wielką Wsią nazywane było, dwóch rybaków wybrało się wspólnie łowisko, by opróżnić dzień wcześniej zastawione sieci. Ciężko pracując nie zauważyli, że horyzont zasnuł się ciężkimi granatowymi chmurami, co niechybnie świadczyło o tym, że lada moment rozpęta się huragan.  

Gdy wreszcie zauważyli co się święci natychmiast zawrócili , zostawiając za sobą nie wybrane sieci. Mieli cichą nadzieję, że jakoś zdążą do bezpiecznej przystani, jednak na próżno. Sztorm był największym jaki w życiu widzieli, piorun trzasnął za piorunem. Gigantyczne fale zaczęły targać łodzią niczym łupinką. Rybacy, choć mężni i dzielni, załamali się.

– Przed tym żywiołem to my już nie uciekniemy. – Krzyknął jeden z nich.

– Zginiemy tutaj, jak nic!!! Słyszysz mnie?!. W tym momencie drugiemu zaświeciły się oczy i starając się przekrzyczeć pioruny zawołał.

– Słuchaj mnie! Jest jeszcze szansa, musimy złożyć śluby. Tylko Matka Boska Swarzewska może nas ocalić. Jak uda nam się wydostać z tego cało, pójdziemy pieszo do swarzewskiego kościoła pokłonić się Panience. Rozumiesz?!

Józef, bo tak było na imię rybakowi do którego skierowane były te słowa spojrzał dziwnym wzrokiem na swojego przyjaciela. Oszalał chyba. – Pomyślał i odrzekł.

– Pieszo do Swarzewa?! Antek rozum Ci odjęło? Przecież do Swarzewa jest niecałe pięć kilometrów. Co to za śluby, co to za wysiłek, do kitu z taką  przysięgą!

Statki w porcie we Władysławowie
Statki w porcie we Władysławowie.

– Józef! Ale my pójdziemy na grochu, rozumiesz, na grochu! Nasypiemy go do butów i pójdziemy! To będzie nasze umartwienie!

W sumie czemu nie pomyślał Józef i po chwili obydwaj złożyli śluby. Morze natychmiast zaczęło się uspokajać i mimo że łódź była już mocno zniszczona, udało się im szczęśliwie dopłynąć do portu.

W najbliższą niedzielę nadszedł czas wykonania przyrzeczenia. Przyjaciele stawili się na umówionym miejscu i zapewniając siebie, że mają groch w butach wyruszyli. Już po pierwszym kilometrze na twarzy Józefa pojawił się grymas bólu. Widać było, że groch wykonuje swoją robotę należycie.

O dziwo, Antek szedł dziarsko obok, podśpiewując sobie pod nosem. Po drugim kilometrze Józef zaczął jęczeć, a Antek nic, dalej dziarsko maszerował popędzając tego pierwszego – Dalej Józef, przecież cały dzień nie będziemy szli!

Wreszcie dotarli na miejsce. Przeszli przez bramę Swarzędzkiego kościoła. Józef tylko na to czekał, czym prędzej zdjął kamasze i wysypał z nich groch. Rozcierając obolałe stopy zauważył, że Antek stoi w butach i nawet nie myśli by je zdjąć.

– A Ty, Antoni? – Zapytał podejrzliwie. – Butów nie ściągasz?

– Nieee. – Odparł przeciągle Antoni.

– Ale nie bolą Cię stopy? Przyjacielu? – Dopytywał coraz bardzie mrużąc oczy Józef

– Niee, nie bolą. – Zaprzeczył po raz kolejny Antek.

– A nasypałeś do butów grochu? – w zielonych oczach rybaka zatańczyło podejrzenie.

– Taaak, nasypałem!

– To powiedz mi czemu Cię nic nie boli, gdy ja ledwo ustać mogę?

– No  wiesz. – Lekko zmieszał się Antoni. – Bo groch na którym szedłem, był….ugotowany.