Zostanę dziadkiem. Te dwa słowa napawały mnie dumą gdyż oznaczały zbliżający się koniec czasu oczekiwania na następną kolejkę w życiu człowieka. Krok za krokiem wypełnia się to, co powinno się wypełnić w wielkim kole zwanym życiem.

Wprawdzie nie ma początku i nie ma końca, ale to tylko rzecz umowna, bo co się zaczyna musi się kiedyś skończyć. Najpierw uczymy się jak być dzieckiem, potem jak być rodzicem, a następnym etapem jest nauka jak być dziadkiem – trzecim pokoleniem. Czas na przekazanie wiedzy nabytej przez długie życie… ale ja nie o tym miałem pisać.

Okazało się że paszport kobiety, która mnie znosi, ze wszystkimi moimi wadami i zaletami (zapewne za to zostanie wzięta prosto do nieba, bo to nie jest łatwe, i jak to mówi moja przyjaciółka Pizia – musi mnie kochać) utracił ważność i trzeba było wybrać się do Stołecznego Miasta zwanego London, aby sprawę załatwić w polskim przedstawicielstwie dyplomatycznym.

Wydawało się że sprawa jest bardzo prosta, przecież bywałem tam już nie raz, więc nawet nie sprawdzałem co, jak i gdzie. Powiadomiłem tylko naszą przyjaciółkę Kasię, mieszkankę tego wielkiego molocha że jedziemy w odwiedziny i wypełniłem formularz w Internecie umawiając nas na godzinę 11:40. O fantastyczna ludzka naiwności, jakże ja cię uwielbiam.

Wstaliśmy wcześnie rano, jeszcze przed świtem, jako że i pora roku stosowna do utrzymywania świata w ciemnościach, szybka kawusia i w drogę (o ja naiwny, tak sobie myślałem) a tu pierwszy zonk. Moja wierna Toyota odmówiła posłuszeństwa o tak wczesnej porze i postanowiła nie zapalić, bo co też ja wymyślam, przecież normalne samochody o tej godzinie jeszcze śpią. Jako że konieczność wyjazdu jednak była duża, musiałem ją podłączyć pod prąd i tym razem posłuchała elektrycznego tłumaczenia i odpaliła.

Droga do Kasi, gdzie zamierzaliśmy zostawić Toyotę i w dalszą podróż udać się pociągiem zajęła jednak znacznie dłużej niż planowałem, i cały zapas czasu czyli dwie godziny, jaki sobie zostawiliśmy na drugą kawę z Kasią rozpłynął się jak kamfora. To był przedsmak tego co miało dalej nastąpić.

Ledwie co otworzyliśmy drzwi, Kasia już nas przywitała słowami:

– Wiecie co? Fajnie żeście przyjechali, ja was nie wyganiam ale pociąg macie za dwadzieścia minut, a do stacji tych minut jest dwanaście.

Cóż było robić, my w tył zwrot i biegiem do dworca kolejowego. Myślałem że serce to mi z piersi wyskoczy, a oddechu zabrakło już po pierwszych szybszych krokach. Chyba już mnie starość dopadła, ale jakże fascynująca. Jedna wielka niewiadoma.

Na pociąg zdążyliśmy, ale … no właśnie, to małe ale, gdzie mamy wysiąść? Cała moja wiedza o poruszaniu się w tak wielkim mieście jakim jest Londyn uległa w gruzach. Opcja ratunkowa – telefon do przyjaciela. Informacja wraca SMS-em.

– Stacja Old Street, potem autobus nr 76 z przystanku M, którym jedziecie jakieś 16 minut i już będziecie na miejscu.

Ufff, jak to dobrze być osobą dobrze poinformowaną, albo mieć dobrze poinformowanych przyjaciół. Moja radość jednak minęła gdy po czterdziestu minutach jazdy pociągiem opuściliśmy stację kolejową. Przystanek M, wielkie wyzwanie. Ponieważ czasu do umówionego spotkania już było bardzo mało nawet nie pomyślałem aby sprawdzić na mapach na terenie dworca gdzie takowy się znajduje. No przecież przystanek autobusowy, każdy potrafi znaleźć.

Po długim błądzeniu dookoła wielkiego dworca, otoczonego pajęczyną ulic i natłoku leniwie płynącej rzeki samochodów, po przekroczeniu wielu świateł w końcu w oddali dostrzegliśmy przystanek. Jakoś tak dziwnie pusto wyglądał. Nikt na nim na nic nie czekał, to jak na Londyn bardzo dziwna sprawa. Po dojściu wszystko się wyjaśniło, PRZYSTANEK BYŁ NIECZYNNY.

Panika zajrzała w moje oczy, bo znając polską miłość do papierków, to odeślą nas z kwitkiem jak się spóźnimy i wszystkie te czynności trzeba będzie powtórzyć, a widok mojego nowo narodzonego wnuka trzeba będzie odłożyć na później. I znów telefon do przyjaciela, gdy nagle z tej powolnej rzeki płynących pojazdów wyrasta dublebuss z noszącym dumnie numer 76.

– Co teraz? – Autobus zwalnia, zatrzymuje się, zmuszony ruchem ulicznym, jednak upragnione drzwi się nie otwierają. Pukam do drzwi, kierowca – kobieta patrzy na mnie i z wyrazem sorry w oczach kiwa przecząco głową. Nie może otworzyć drzwi w tym miejscu, jednak palcem wskazuje kierunek do następnego przystanku.

Ruszamy z kopyta i do następnego przystanku docieramy razem z autobusem. Zajęliśmy miejsca i szczęśliwi patrzymy na zegarek. Mamy jeszcze jakieś dwadzieścia minut, a jazdy jakieś szesnaście – Powinniśmy zdążyć.

Powinniśmy! Jednak chyba zapomniałem, że nie jestem u mnie na wsi tylko w Londynie, bo po przepisowych 15 minutach od bardzo miłej pani kierowcy dowiedziałem się że jeszcze około godziny. Włosy zjeżyły mi się na głowie, jak to godzina? Przecież nas wywalą na zbity pysk, a miało być szesnaście minut. Kobieta zaczęła się uśmiechać. Londyn i jego korki uliczne. Witaj wieśniaku.

Jednak poradziła nam że pieszo doszlibyśmy w 15 minut, szybka decyzja i kierowca otwiera nam drzwi. I znowu na złamanie karku walka z czasem, bieg z przeszkodami, omijając tym razem potok bezimiennych ludzi rozlewający się we wszystkich kierunkach świata.

Do konsulatu dotarliśmy, a właściwie ja dotarłem z wywieszonym jęzorem i próbowałem złapać oddech przed rentgenem do przeszukania bagażu i wyjmując pasek ze spodni aby przejść przez bramkę, gdy bardzo miły pan ochroniarz oświadczył że ja nie mogę wejść, tylko pani, która ma w tym interes.

– O wielki człowieku – pomyślałem sobie – dziękuję.

Wyszedłem przez ciężkie drzwi na nasłonecznioną niewielką uliczkę, poprawiłem odzienie i zacząłem sprawdzać w telefonie na mapach gogle gdzie ja się właściwie znajduję, bo na pewno nie ma mnie w miejscu, w którym byłem wielokrotnie w poprzednich czasach. Zupełnie nie znałem tego miejsca i nagle okazało się że jestem o rzut beretem od miejsca, które próbowałem odwiedzić już wcześniej po kilkakroć, tylko że brama na teren była zamknięta.

London Temple Church – Siedziba główna Templariuszy na Wyspach Brytyjskich

Niedaleko okrągłego kościoła zbudowanego przez Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona i traktowany jako ich kwatera główna w Brytanii. Mojemu szczęściu nie było końca, warto było to wszystko przejść aby zobaczyć ten widok. Mieniące się w złotym słońcu dachy świątyni, perfekcyjny owal z dodaną w okresie późniejszym nawą.

London Temple Church siedziba Templariuszy na Wyspach Brytyjskich
Dwóch rycerzy na jednym koniu to symbol zakonu Templariuszy

London Temple Church taką to oficjalną nazwę nosi ta budowla. Jest on nierozerwalnie związana z historią zakonu wojującego, znaczonego czerwonym krzyżem na białym płaszczu, a potocznie zwanym Templariuszami od temple – co właśnie znaczy świątynia a pełna nazwa zakonu po łacinie brzmi:

Pauperes commilitones Christi Templique Salomonici.

a po angielsku:

Poor Fellow-Soldiers of Christ and of the Temple of Solomon, Order of Solomon’s Temple, the Knights Templar.

albo po prostu the Templars, czyli Templariusze.

Historia London Temple Church i Wielkiej Karty Wolności (Magna Carta)

Wybudowana i konsekrowana roku 10 lutego 1185 roku jako ich główna kwatera na angielskiej ziemi widziała niejedno i słyszała niejedno. Najważniejsze dla Anglii, angielskich baronów, królów i w przyszłości prawa Wielkiej Brytanii jest jej związek z Magna Carta.

Czy pamiętacie z historii co to była ta Magna Carta? Magna Carta, a właściwie Magna Charta Libertatum, to po polsku Wielka Karta Swobód lub Wielka Karta Wolności (ang. The Great Charter). Był to (a właściwie jest, bo do dzisiaj całe prawodawstwo brytyjskie jest oparte właśnie na tym akcie) akt wydany 15 czerwca 1215 przez króla Johna I (Jana bez Ziemi) – brata jego poprzednika, króla Ryszarda Lwie Serce, pod naciskiem możnowładztwa, wzburzonego królewską samowolą i uciskiem podatkowym.

Formalnie była przywilejem mającym równocześnie znamiona umowy między królem a jego wasalami. Ograniczała władzę monarszą, głównie w dziedzinie skarbowej (nakładanie podatków za zgodą rady królestwa) i sądowej (zakaz więzienia lub karania bez wyroku sądowego), określając uprawnienia baronów, duchowieństwa i zakres swobód klas niższych. Od a więc się zdania nie zaczyna… A więc …

Kiedy stanąłem na placu przykościelnym i oczarowany blaskami bijącymi z dachów, skromnej skądinąd świątyni, zacząłem się rozglądać i pierwsze co przykuło mój wzrok, to symbol Templariuszy, czyli dwóch rycerzy na jadących na jednym koniu. Pomnik umieszczony tak wysoko, że trzeba było dobrze zadrzeć głowę, żeby go dokładnie zobaczyć. Pewnie to samo trzeba zrobić, żeby wznieść oczy do nieba.  Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w kierunku drzwi z lekką obawą czy aby będą otwarte, bo z moim szczęściem to różnie bywa.

Chwyciłem za klamkę i pociągnąłem, a drzwi pomimo swojej wagi lekko ustąpiły. Przy drzwiach musiałem opłacić bilet wstępu i już cała świątynia była moja. Odpłynąłem w myślach. Lekki gwar zwiedzających sprawił że moja wyobraźnia ruszyła i już słyszałem zgrzyt mieczy, metaliczny szum kolczug umieszonych na plecach rycerzy spod znaku czerwonego krzyża.

Słyszałem już jak rozmawiali ze sobą przechadzając się po krużganku, jak się żarliwie modlą. Podszedłem kilka metrów i znalazłem się w centrum pierwszego, okrągłego kościoła, u stóp nagrobka rycerza pochowanego pod posadzką. Kim była ta postać, dlaczego była taka ważna że znalazła swoje ostatnie miejsce w samym centrum? I tu właśnie wracamy do Magna Carty a właściwie jej poprzedniczki The Charter of Liberties, zwanej także the Coronation Charter.

Wnętrze London Temple Church siedziba Templariuszy na Wyspach Brytyjskich
Wnętrze London Temple Church siedziba Templariuszy na Wyspach Brytyjskich

U moich stóp leżał nie kto inny jak William Marshall, który to prowadził negocjacje zbuntowanych baronów z królem Janem. Właśnie w tej świątyni w zimowym styczniu roku pańskiego 1215 namawiał króla do podtrzymania  „Karty Wolności” (Charter of Liberties), nadanej i spisanej przez króla Henryka I (zwanego Beauclerc przez jego umiłowanie nauki. Jak zapisał kronikarz William z Malmesbury, król Henryk mawiał, że niepiśmienny monarcha jest jak ukoronowany osioł) tuż po swojej koronacji, w sierpniu AD 1100.

Dużo by można pisać o tych wszystkich zawiłościach historycznych, przekupstwach wolnością, walki na miecze, słowa, zdrady i kłamstwa, ale tak naprawdę to swojej wolności raz darowanej, nikt dobrowolnie nie odda. Takie właśnie negocjacje doprowadziły do podpisania przez króla Jana wspomnianej wcześniej Magna Carty w czerwcu AD1215.

Parę metrów od Marshalla wraz z synami na podwyższeniu był nagrobek samego króla Jana, który zmarł w październiku rok po podpisaniu Karty Swobód a został pochowany w katedrze w Worcester, gdzie ja dotarłem rok po moim pierwszym z nim spotkaniu.

Stałem tak na środku nawy i nie mogłem uwierzyć że cała ta historia leży u moich stóp, wystarczy tylko po nią sięgnąć. Byłem tak zamyślony wspominając całą tę historię, że nawet nie zauważyłem i nie usłyszałem kiedy Beata do mnie dołączyła, kończąc swoje sprawy w konsulacie. Jednym delikatnym uchwyceniem mojego łokcia wyrwała mnie spod mieczy zaciętych baronów, walczących z żołnierzami króla. To właśnie wtedy powstało powiedzenie My Home is My Castle – jako odpowiedź na złośliwe pytanie króla czy ma im wszystkim dać jeszcze po zamku.

Wnętrze London Temple Church siedziba Templariuszy na Wyspach Brytyjskich
Jedna z tajemniczych głów w London Temple Church, siedzibie Templariuszy na Wyspach Brytyjskich

O samej świątyni  można by pisać wiele i wiele zostało już napisane, ale jest jedna rzecz, o której tak naprawdę nie można przeczytać. Są to groteskowe głowy umieszczone w ścianie okrągłej nawy. Prawdopodobnie wcześniej były namalowane, ale z czasem znalazł się kamieniarz, który utrwalił je w kamieniu. Można tam znaleźć różne twarze, wykrzywione bólem, ciągnione na pokuszenie przez złe duchy, przekupki z jarmarku, rycerzy, a nawet 3 króli.

Długo próbowałem znaleźć kto i kogo tam upamiętnił jednak mi się to nie udało. Może ktoś, coś, kiedyś?


Galeria fotografii z London Temple Church i jego okolicy