Pandemia trwa w najlepsze i niejednemu pokrzyżowała plany. Piotr z Madzią mieli właśnie teraz wypoczywać na słonecznych, hiszpańskich plażach. My pewnie ruszylibyśmy do naszych wschodnich sąsiadów – może po raz kolejny do Lwowa, a może ciut dalej do Odessy.

I Wy pewnie też musieliście pozmieniać naprędce swoje plany i zamiast zwiedzać dalekie krainy, siedzicie teraz w domach, zastanawiając się co począć dalej.

Tak dziwnie się porobiło, że nawet wyjazd na groby w listopadzie okazał się niewykonalny. Wszystko przez jednego, małego wirusa, który rządzi naszą rzeczywistością już od kilku miesięcy. Pamiętacie jeszcze kiedy zaczęło się to szaleństwo?

Pewnie mielibyście problem z przypomnieniem sobie dokładnej daty, kiedy świat zaczął się zamykać. Niestety my zapamiętamy ją do końca życia, bo to data kiedy wirus zniszczył nasze marzenia o wyprawie życia tuż za koło podbiegunowe do Tromso w Norwegii. Ale od początku.

Trafiło się ślepej kurze ziarno

Nie jest tajemnicą wśród moich znajomych, że lubię brać udział w konkursach. Traktuję to jako odskocznię od codziennych wyzwań, która od czasu do czasu odwdzięczy się niespodziewaną wygraną. Czasami trafiło się coś z elektroniki, czasami jakieś książki, jednak nigdy nic spektakularnego, co by wyrwało mnie z kapci. Do czasu.

W zeszłym roku wysłałem zgłoszenie na konkurs organizowany przez Pepsi, gdzie główną nagrodą była wyprawa do Tromso w Norwegii. I wiecie co?! Wygrałem główną nagrodę! Poważnie!

Nie jestem w stanie napisać, jak bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość. Był to po prostu szok! Nie miałem jeszcze sprecyzowanych planów podróżniczych na 2020 rok, a tu proszę. Początek roku i od razu z grubej rury! Wyprawa do Bramy Arktyki – małej norweskiej miejscowości Tromso, skąd wyruszano na podbój bieguna północnego.

Norwegia w śniegu

Tak, tak. To właśnie tutaj Amundsen i Scott rozpoczęli wyścig, który zelektryzował świat. Jednak dzisiaj nie o nich mowa, tylko o naszym podboju północnej Norwegii.

Początkowo nie mogłem uwierzyć, że udało mi się wygrać. Jednak  jak przyszła informacja od organizatora, to wiedziałem, że będzie to wyjazd niezapomniany. Czego tam nie było w rozpisce? Zwiedzanie Tromso, psie zaprzęgi, noc w lodowym hotelu, polowanie na zorzę polarną w norweskiej dziczy i fiordy jedzące z ręki. Trzy dni zapełnione po brzegi atrakcjami, które normalnie byłyby poza naszym finansowym zasięgiem. Nic tylko korzystać.

Przygotowania do wyjazdu i wylot z Polski

Przygotowania do marcowego wyjazdu ruszyły pełną parą w połowie lutego. Jak pewnie się domyślacie do  mroźnej Norwegii wstyd wybrać się w trampkach i  trzeba było się dobrze odziać. Jako że jesteśmy ciepłolubni, to musieliśmy praktycznie wszystko kupić.

Od skarpetek i butów, po czapki i jakieś cieplejsze i szale. W końcu mieliśmy zwiedzać dziką Norwegię z sań psiego zaprzęgu i szkoda by było płoszyć  psiaki, jaki i okoliczną zwierzynę klekotem naszych zziębniętych szczęk.

Po skompletowaniu całego stroju, takiego, że nawet Amundsen ze Scottem by nam pewnie pozazdrościli, pozostało się jeszcze spakować i wyczekiwać wyjazdu. Też tak macie, że jak się na coś bardzo, ale to bardzo czekacie, to dni jakoś lecą wolniej?

Nam praktycznie czas stanął w miejscu i kartki z kalendarza nie chciały ubywać. Ale w końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym miała się zacząć nasza wielka, norweska przygoda życia.

Samolot do Norwegii

Po przyjeździe do Gdańska nastąpiło miłe powitanie i zapoznanie ze szczęśliwcami, którzy tak jak my wygrali główną nagrodę. Tupiąc z niecierpliwością nogami, rozmawialiśmy podnieceni o zbliżających się atrakcjach.

Każdy nie mógł się doczekać i gdy tylko literki na tablicy informacyjnej zamieniły się w magiczne słowo boarding, ruszyliśmy z uśmiechami na twarzy do samolotu. W tym momencie jeszcze kompletnie nie mieliśmy pojęcia, co czeka nas za kilka godzin.

Nagła zmiana klimatu, czyli zapraszam na kwarantannę

Moje podróże samolotem zazwyczaj wyglądają tak samo. Wsiadam, oczy zaczynają mi się kleić i tuż po standardowej procedurze bezpieczeństwa zaczynam zasypiać. Ledwo co maszyna wzbije się w powietrze, ja już śpię snem kamiennym.

Dlatego też pierwsze 2 godziny lotu pomijam całkowitym milczeniem. Zresztą i tak to od trzeciej godziny lotu zaczęło być dopiero ciekawie. Normalnie mistrz suspensu Hitchcock lepiej by tego nie wymyślił.

Dokładnie na  godzinę  przed lądowaniem steward chwycił za słuchawkę interkomu (czy  jak to tam się zwie) i ogłosił, że za moment rozdadzą nam formularze lokalizacyjne. Taki tam świstek papieru, który miał na celu poinformować władze norweskie skąd lecimy i dokąd, oraz gdzie się zatrzymamy.

Tak by w razie stwierdzenia zarażenia jakiegoś współpasażera od razu wiedzieć, gdzie skierować ich służby sanitarne. Ot zwykła procedura na którą byliśmy już przygotowani (nawet mieliśmy własne długopisy ?).

Po oddaniu wypełnionych formularzy każdy z pasażerów powrócił do swoich czynności. Niedługo po tym samolot już obniżył się na tyle, że przebiliśmy nieprzeniknioną dotąd warstwę chmur i zobaczyliśmy zaśnieżone wybrzeże.

Tromso pokazało nam się w całej okazałości.

Kurczę, jak pięknie – pomyślałem w duchu, spoglądając łapczywie na iście bajkową scenerię. Serce zabiło mocniej na myśl, że już  za moment zacznie się przygoda.

Niestety przygoda zaczęła się ciut wcześniej niż się spodziewaliśmy i obrała zdecydowanie mniej przyjemny kurs od zamierzonego. Tuż po wyhamowaniu samolotu  głośniki nad naszymi głowami zacharczały ponownie i po chwili usłyszeliśmy słowa, których nikt nie spodziewał się usłyszeć. 

Steward załamując lekko głos powiedział.

Mam dla Państwa przykrą wiadomość, ale właśnie zostaliśmy poinformowaniu przez służby lotniska, że tuż przed naszym lądowaniem zmieniło się prawo w Norwegii. Norweski rząd zadecydował, że wszystkie osoby przyjeżdżające do kraju z automatu trafiają na 14 dniową kwarantannę. Przy wyjściu z samolotu będą na Państwa czekać służby sanitarne.

I wtedy szaleństwo się zaczęło!

Porwanie samolotu, pertraktacje i szczęśliwy powrót do domu

Co działo się w pierwszych minutach po informacji o kwarantannie, to aż trudno opisać. Wyobraźcie sobie, że przytykacie ucho do gniazda szerszeni, a ktoś w tym momencie uderza je kijem. Taki hałas właśnie wypełnił cały pokład.

W samolocie Ewa i Michał Baranowski w drodze do Norwegii

Był to jeden wielki szum pytań zlewających się w całość, której nikt nie był w stanie przebrnąć. Nawet steward oddelegowany do przekazania nam feralnej wiadomości poległ próbując nas uspokoić wykrzykując coś niezrozumiałego do mikrofonu.

Długo nie trwało jak faza niedowierzania zaczęła się zmieniać u poszczególnych jednostek. Jedne osoby zaczęły płakać godząc się z kwarantanną, inne zaczęły krzyczeć, a jeszcze inne stały jak oniemiałe nie rozumiejąc kompletnie co się dzieje. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że obsługa samolotu nie potrafiła odpowiedzieć na zadawane pytania, bo byli tak samo zaskoczeni sytuacją jak my.

Ciekawe jest to, że niedługo po tym najprawdopodobniej wszyscy by opuścili samolot, jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Jedna z pasażerek, krzycząc i płacząc na przemian, odmówiła wyjścia z samolotu. Jej irracjonalne zachowanie połączone z logiczną argumentacją wpłynęło na resztę, która po chwili stanęła za nią murem.

Powstaje komitet strajkowy

Głównym postulatem naszego przypadkowego komitetu strajkowego, był powrót do domu tym samym samolotem. Bo skoro nas tu nie chcą, to kij im w oko.

Policja w samolocie do Norwegii

Minuta za minutą upływały na nerwowych pertraktacjach z pechowym stewardem, który w dalszym ciągu nie był w stanie nam udzielić żadnych konkretnych informacji. Nie wiadomo było ile będzie trwać kwarantanna? Gdzie ją spędzimy? I kto ją opłaci, skoro my hotele mamy tylko na 3 dni? Itd.

Chaos totalny.

Po około 40 minutach zadawania pytań i braku odpowiedzi postanowiłem sprawdzić u źródła co się dzieje. Wyszedłem z samolotu i podszedłem do czekających na nas Norwegów. Dziwny i zarazem przerażający było to widok, bo grupka składająca się z 4 osób ubrana była w szczelne, żółte kombinezony, takie jakie do tej pory widywałem tylko na filmach katastroficznych.

Jednak najdziwniejsze był brak możliwości porozumienia się z nimi. W jednej sekundzie upadł mit Norwega, który płynnie porozumiewa się po angielsku.  Nikt z całej czwórki nie był w stanie wydukać jednego zdania, o udzieleniu pełnych informacji nawet nie wspominając.

Po dłuższym bezowocnym monologu zauważyłem, że jedna z postaci w kombinezonie kurczowo ściska jakieś papierki. Chwilkę trwało nim zrozumiała o co mi chodzi, jednak w końcu pokazała mi co tam trzyma. Szybki rzut okiem na niezrozumiały tekst i wyłapałem jedno zdanie – 14-dagers karantene. Czyli jednak 14 dni izolacji. Nie pozostało nic innego jak szybki powrót do samolotu i kontynuowanie strajku.

Ewa Baranowska na lotnisku w Norwegii

Godzinę od lądowania atmosfera była napięta już do granic wytrzymałości i wtedy wyłonił się ON. Już nie pamiętam czy był ubrany w mundur, czy biały garnitur, ale na pewno był łysy. Kapitan samolotu o wypolerowanej, błyszczącej czaszce łaskawie wyszedł do opornej tłuszczy i dolał oliwy do ognia.

Zagryzając wargi i cedząc z wściekłością słowa powiedział:

Nielegalnie okupujecie samolot. Nie pozostaje nic innego jak wezwać odpowiednie służby, co też już uczyniłem. Za moment na pokład wejdzie służba ochrony lotniska, policja i się Wami odpowiednio zajmą – po czym wszedł naburmuszony do swojej kabiny i nie wyszedł z niej już do końca awantury.

Kurde. – Pomyślałem. – Porwaliśmy samolot!

Samolot już mamy, ale co dalej?!

Chwilę później na pokład wszedł ogromy, rudy policjant, a za nim kilku mniejszych. Taki wiecie prawdziwy wiking z obstawą. Całe szczęście, mimo początkowych obaw, że zaczną nas pacyfikować siłą, postanowili sprawę załatwić na spokojnie.

Cierpliwie starali się odpowiedzieć na wszystkie pojawiające się pytania. Jednak i oni, zaskoczeni informacjami, które dotarły do nich niedawno z Oslo, nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje.

Pat trwał w najlepsze.

Jeżeli myślicie, że w takich sytuacjach poratuje Was może jakiś polski urzędnik to się grubo mylicie. Każda próba dodzwonienia się do ambasady spełzała na niczym. I gdy już wydawało się, że nikt nam nie pomoże nastąpił zwrot akcji. Steward, który poinformował nas na początku o kwarantannie i który tak dzielnie później uspokajał ludzi, poruszył niebo i ziemię, by jakoś nam pomóc.

W końcu mu się udało. W połowie trzeciej  godziny porwania samolotu nastąpił przełom. Głośnik znowu zacharczał nad naszymi głowami i popłynął komunikat, który chcieliśmy usłyszeć. Okazało się, że liczba miejsc wykupionych na powrót samolotu do Polski, jest na tyle mała, że wszyscy się pomieszczą – zarówno porywacze i pasażerowie niecierpliwie czekający na lotnisku w Tromso na lot do Polski.

Zdjęcie z lotniska w Norwegii

Po tej wiadomości kadłub samolotu został prawie rozerwany przez największy wybuch radości, jaki kiedykolwiek miałem okazję widzieć. Pozostało jedynie wskazać paluchem, które bagaże należy spakować z powrotem do samolotu, potem szybkie selfie na płycie lotniska i już czekaliśmy na powrót do domu.

Szczęśliwy powrót do domu

Po ponad 3 godzinach ogromnego stresu nasza norweska przygoda dobiegła końca. Wracaliśmy do domu. Zmęczeni, głodni i spragnieni, bo przez całą awanturę nikt nie zaproponował nam nawet szklanki wody. Widocznie chcieli nas podejść głodem i zamkniętą toaletą, ale im się nie udało.

By jednak nie było tak kolorowo, nasz współpasażer Ryszard, którego pozdrawiam! ?, z którym dzieliliśmy miejsce w samolocie, postanowił uraczyć się prowiantem, który miał przygotowany na wyjazd. Wiecie co się dzieje z pakowaną w szczelne, foliowe opakowanie kiełbasą pod wpływem cieśnienia jakie panuje w kabinie? Ja już wiem.

Gdy tylko Rysiek z Tczewa wytargał z plecaka ogromny balon z kiełbasą w środku wiedziałem, co nas czeka. Po przekłuciu folii aromat wędzonej, mocno przyprawianej kiełbasy rozlał się po całym samolocie powodując torsje u tych bardziej wrażliwych.

W normalnych warunkach, przy jakiejś wódeczce pewnie bym się skusił, ale w tym momencie nie pozostało nic innego, jak na bezdechu przetrwać do samego Gdańska.

Nawet nie wyobrażacie sobie, jak bardzo nas ucieszyło lądowanie na płycie lotniska w mieście Neptuna. Mimo, że nasze marzenia legły w gruzach, cieszyłem się tym, że jednak udało nam się uciec z Norwegii i to w takim stylu. Wcześniej nie pomyślałbym nawet, że coś takiego jest możliwe.

Acha…aromat kiełbasy Ryśka, towarzyszył nam całą drogę do domu.  Normalnie kiełbasiany zapach zwycięstwa.

Czy to koniec norweskiej przygody?

Co dalej z naszym wyjazdem? Pewnie już nic się nie da zrobić. Co prawda organizator stanął na wysokości zadania i zrekompensował nam troszkę niedogodności. Dostaliśmy także możliwość skorzystania z opłaconych hoteli i atrakcji w postaci vouchera, ale widząc co dzieje się teraz na świecie, wyjazd taki stoi pod wielkim znakiem zapytania.

Wszystko, niestety, uzależnione jest od rozwoju pandemii, której końca jak na razie nie widać. Pozostaje nam więc z uśmiechem wspominać przygodę, która wydaje się tak nierealna, że sam bym pewnie w nią nie uwierzył, gdybym jej nie przeżył na własnej skórze.

Więcej ciekawostek podróżniczych znajdziesz w naszym dziale tematycznym związanym z przygodami.