Powody, dla których wybraliśmy się do Cameron Highlands w Malezji były dwa. Piękne pola herbaty to jeden z nich, drugi — to najstarsza na świecie dżungla otaczająca tę część malezyjskich góry.

Galeria fotografii lato

Rejon został odkryty przez anglika Williama Camerona, który przybywszy do malezyjskiej dżungli, szybko zwęszył dobry biznes. Wiadomo, Anglicy nie byli idiotami, skoro rządzili światem. William odkrył, że klimat, jaki panuje w okolicznych górach, idealnie nadaje się pod uprawę herbaty. Sprowadził zatem z Anglii pierwsze sadzonki i dziś, okolice Cameron Highlands są jej największym producentem w całej Malezji.

Herbata ze wzgórz Cameron Highlands w Malezji

Herbata zbierana w Cameron Highlands nie jest niczym specjalnym, tak słyszałem, gdyż sam nie pijam tego pozostawiającego na zębach osad napoju. Chińskie napary biją jakościowo na głowę te zbierane tutaj dlaczego? Herbata w Chinach zbierana jest ręcznie, a na plantacjach w Cameron Highlands robi się to za pomocą maszyn. Gdzie jak gdzie, ale w Chinach rąk do pracy nie brakuje.

Wyprawa do dżungli w górach Cameron Highlands w Malezji

Może i herbata nie jest najlepszą z najlepszych, ale za to miejsce, gdzie rosną jej wiecznie zielone krzewy to już inna sprawa. Rozsiane na wzgórzach pola tworzą dziwny klimat i uwierzcie mi, w pewnych porach dnia wyglądają bosko!

Zacznijmy jednak od początku.

Co robić i co zobaczyć w Cameron Highlands oraz ile to kosztuje

Góry Cameron Highlands w Malezji początek przygody

Tuż po przyjeździe z Kuala Lumpur, rozgościliśmy się w hotelu o dziwnie niepokojącej nazwie Twin Pines. Dopiero po chwili dotarło do mojego umęczonego umysłu, że chodzi o bliźniacze sosny, w innym wypadku pisownia jest trochę inna. Nasze zmęczenie wynikało z kilkugodzinnej jazdy klekoczącym autokarem po górskich serpentynach. Niech nie dziwi więc Was fakt, że po dotarciu na miejsce byliśmy padnięci jak konie w drodze do Morskiego Oka.

Samotny dom w dżungli Malezja

Nie przeszkadzało nam nawet to, że w pokoju nie było prawdziwych okien ani to, że komary tam mieszkające potraktowały nas jak intruzów i wypowiedziały nam wojnę. Czarę goryczy przelał dopiero fakt, że mieszkańcy miasteczka to Muzułmanie, którzy może jeszcze tego nie wiecie, mają kuchnię, na którą mój żołądek reaguje, nazwijmy to panicznym lękiem.

Ostatnią moją myślą, tuż przed tym, gdy padłem na łóżko, które pachniało… zresztą nie ważne, było:

Jak dobrze, że to tylko dwie noce i ruszymy dalej.

Później okazało się, że los napisał dla nas znacznie trudniejszy scenariusz, niż mogłem wówczas przypuszczać.

Wszystko zaczęło się dnia następnego o poranku. Dość wcześnie wyszliśmy z pokoju bez prawdziwych okien, żegnani smutnym bzyczeniem komarów.  Uwierzcie, były wielkie jak palce dorosłego mężczyzny i przysiągłbym, że między sobą rozmawiały. Nie wiem o czym, zapewne gadały po malezyjsku.

Kiepskie śniadanie i początek pieszej wyprawy do dzikiej dżungli w Cameron Highlands

Do rzeczy jednak. Był wczesny i chłodny poranek, byliśmy głodni, odszukaliśmy więc okoliczne stragany, gdzie stare jak sam świat kobiety mieszały w kotłach swoje przysmaki. Rybie głowy, części kurczaka, w każdym razie wyglądało to, jak kurczak, no i te malutkie rybki, takie chrupiące przypominające kijanki. Do dziś widuję je w snach.

Jedzenie w Malezji

Najgorsze jednak nadeszło wraz z kawą niby gorąca i czarna, ale tak  słodka i lepka, że trudna do przełknięcia. Odpuściłem sobie ją w momencie, gdy język przykleił mi się do podniebienia. To właśnie wówczas przeszył mnie zimny dreszcz. Magdusia powiedziała, że to pewnie dlatego, iż jesteśmy wysoko w górach i jest zimno, a ja mam na sobie tylko krótką koszulkę, ale wiedziałem lepiej, to zimny oddech przeznaczenia! Zresztą mój żołądek poczuł dokładnie to samo.

Okropna kawa w Malezji

Gdy ruszyliśmy w drogę, świat jakby się uśmiechnął i szybko zapomniałem o nieprzyjemnościach przy śniadaniu. Kapelusz na głowie, trampki na nogach, obok Magdusia z tym swoim optymizmem wypisanym na ślicznej buzi.

W sumie nie jest tak źle! — Pomyślałem.

Cały dzień mieliśmy dobrze zaplanowany, a że czas nie jest z gumy, musieliśmy przyspieszyć kroku. Minęliśmy miasteczko, potem pojedyncze domy i w końcu szałasy, za którymi była już tylko dżungla. Z mapy, którą dostaliśmy od starych kobiet z jadłodajni, wynikało, że szlak numer 1 opisany jako bardzo widowiskowy i średnio trudny, wiedzie kilka kilometrów ścieżką przez las aż do Mossy Forest — najstarszej części malezyjskich lasów deszczowych. Brzmi super co nie?

Poranek w Cameron Highlands i miły początek przygody

Dalej plan przewidywał wyjście z lasu i dotarcie, już normalną drogą do leżących na wzgórzach plantacji herbaty, w której pozyskuje się tam znaną w całej Malezji markę BOH.

Pola herbaty na wzgórzach w Malezji

Po jakimś kilometrze marszu, gdy szeroka ścieżka zaczynała zmieniać się w zaledwie ścieżkę, a krzaki na poboczu zmieniły się w gęsty busz, na naszej drodze pojawił się płot z siatki. Na płocie zawieszono tablicę z wielkimi, czerwonymi napisami po malezyjsku. Choć napis nic nam nie mówił, to jednak jego przesłanie i srogi wygląd samego znaku kazał przypuszczać, że dalej tą drogą nie pójdziemy.

Potwierdziła to siedząca przy płocie… nie, niestara kobieta z mądrą twarzą, która zawsze w tym miejscu pojawia się w baśniach. Pod płotem siedziała dziewczyna, Angielka jedząca smutnie lunch. Opowiedziała, że miała plany podobne do naszych, ale ktoś postawił na szlaku płot, za którym jest wielki rów ciągnący się gdzieś daleko w obie strony.

Spotkanie w malezyjskiej dżungli

Wyglądało na to, że trzeba poszukać innej drogi albo nawet zmienić szlak. Pożegnaliśmy się zrezygnowani i ruszyliśmy w drogę powrotną. Choć było lżej, bo szliśmy z górki, nie mieliśmy szczęśliwych min. Dziura w ziemi zrujnowała nasze plany i potrzebowaliśmy czasu, by zaplanować coś nowego.

Po dotarciu do głównej drogi usiedliśmy na kamieniu. Magda z mapą w ręku poszukiwała nowej trasy, a ja patrzyłem w nieba, kontemplując wpływ pecha na ludzkie życie.

Niespodziewanie pojawia się nowa nadzieja

W tym właśnie momencie pojawiła się iskra nadziei w postaci starego, pordzewiałego Volvo. Gdybym sam tego nie widział, to nie uwierzyłbym, że tak pordzewiały i zaniedbany samochód może jeździć, a liczę też te, które widziałem na filmach.

Przez okno od strony kierowcy wyjrzał mężczyzna, podobny nieco do swojego samochodu i zawołał do nas w ledwo zrozumiałym angielskim.

Wy chcieć iść dżungla? – Siedzieliśmy oniemiali, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Nieznajomy powtórzył z szerokim uśmiechem pełnym ruin dawnego uzębienia.

Droga jeden niepotrzebna. – Tak to przynajmniej zrozumieliśmy.

Gdy podeszliśmy do auta, zaczął tłumaczyć.

Na prawo tam, droga w dżungla, do góry w dżungla. – Chyba sugerował, że mamy zejść ze szlaku i wejść do lasu.

Bezpiecznie tam jest ? – Zapytała jak zawsze trzeźwo Magda.

Bezpiecznie, tak. – Wychrypiał, śmiejąc się i plując brązową śliną spomiędzy popękanych warg. – Wy młodzi silni, bezpiecznie. – Dodał, dalej się śmiejąc.

Potem jeszcze zaprosił nas gestem do samochodu, z czego dość niechętnie skorzystaliśmy. Dopiero będąc wewnątrz auta, rozejrzałem się zaciekawiony po wnętrzu, które doskonale pasowało do jego zewnętrznego wyglądu. Nagle dostrzegłem pakunki leżące na brudnej i pogniłej podłodze. Siatki i reklamówki wszelkiej maści poupychane były w każdy niemal kont.

Gdy zobaczyłem, co w nich jest, zbladłem — kurze nogi! Zakrwawione jeszcze kikuty kurzych nóg sterczały z dziurawych siatek. Były wszędzie! Przez pęknięcia w tylnej kanapie widziałem, że i bagażnik jest nimi wypchany. Na szczęście nie miałem wiele czasu, by zastanawiać się, o co chodzi, gdyż wiekowe auto zatrzymało się z hałasem tarcia metalu o metal. Jego właściciel pewnie nigdy nie dowiedział się, że jest coś takiego jak klocki hamulcowe.

Widok na dżunglę w Malezji

Auto stanęło i wyskoczyliśmy z niego dużo szybciej, niż wskoczyliśmy do środka. Dziwnie rozradowany kierowca wysiadł z nami i wskazał palcem na ledwo widoczną ścieżkę wiodącą do lasu. W tym momencie z góry zeszła dziewczyna, którą spotkaliśmy wcześniej przy zagradzającym drogę płocie.

Opowiedzieliśmy jej pokrótce nowo zdobyte informacje i pokazaliśmy niewielką dróżkę wskazaną przez kierowcę. Po chwili zgodnie zdecydowaliśmy, że skorzystamy z rady starego i bez dalszej zwłoki ruszyliśmy w dżunglę.

Nim drzewa zasłoniły mi widok, dostrzegłem jeszcze kierowcę wyciągającego z auta pakunki z dziwną zawartością. Przez chwilę nawet miałem ochotę zawrócić i zapytać, po co mu zakrwawione kurze nogi, ale ostatecznie postanowiłem nie kusić losu.

Trudna przeprawa przez dżunglę Cameron Highlands

Ścieżka początkowo wyglądała bardzo przyjemnie. Wiła się delikatnie pomiędzy drzewami i wydawało się, że będzie to miły spacerek. Byłem pewien, że po kilkuset metrach, gdy miniemy rów i płot odgradzający szlak, wrócimy na niego i maszerujemy dalej bez przeszkód. Przestałem tak myśleć, gdy ledwo widoczna przed nami dróżka, skręciła raptownie w drugą stronę i zaczęła piąć się w górę.

Magdalena Kiżewska w malezyjskiej dżungli

Po ponad kilometrze wspinania się byłem wykończony i zacząłem nawet prosić opiekuńcze duchy lasu, by za następnym wzniesieniem pojawił się jakikolwiek ślad cywilizacji. Duchy mnie nie wysłuchały. Na szczycie wzniesienia ledwo widoczny szlak zniknął prawie zupełnie i musieliśmy podejmować decyzje co do kierunku marszu, zupełnie na wyczucie.

Jako że żaden z nas nie był tropicielem, była to typowa loteria. Co gorsza, zaczęliśmy schodzić w dół po bardzo, ale to bardzo stromym stoku. Na szczęście natura nieco nam to ułatwiła, zwieszając litościwie grube liany, których mogliśmy się uchwycić.

Zaczęło robić się wilgotno, a potem mokro i błotniście. Trampki dawno przestały być czerwone, a spodnie zaczęły przejawiać tendencję do zjeżdżania z tyłka, obciążone błotem i brudną wodą. Ścieżka, która znów się pojawiła, zaczęła raptownie piąć się prawie pionowo w górę, a potem znów w dół.

Były chwile, gdy ogarniało mnie zniechęcenie, a zaraz potem panika. Po dwóch godzinach marszu byłem gotów zawrócić, ale gdy zobaczyłem Magdę, z jaką determinacją i zacięciem brnie po kostki w błocie, czepiając się lian i to bez słowa skargi, zebrałem się w sobie i ruszyłem za nią. Nasza angielska towarzyszka Hannah też radziła sobie całkiem nieźle. Opowiadała, że zebrała doświadczenie na poprzednich wyprawach do indonezyjskiej dżungli.

Owadożerne kwiaty w dżungli w Malezji

Coraz częściej robiliśmy przerwy i trwały one coraz dłużej. Z niepokojem zauważyłem, że kończy się nam woda. Wściekłem się na siebie, za to, że nie obejrzałem do końca żadnego odcinka „Szkoły Przetrwania”, mógłbym uratować Magdusi życie, przeżuwając dla niej jakiś korzeń, czy zasysając trochę wody z dziwacznych roślin, robaka lub ślimaka.

Wyprawa do dżungli to nie przelewki

Dzięki temu, że odpoczywaliśmy coraz dłużej, miałem czas przyjrzeć się otaczającej nas przyrodzie. Dżungla w niczym nie przypomina naszych polskich lasów. Jest gęsta, wilgotna i pełna życia. Niemal od początku towarzyszyły nam ciekawskie małpy, chowające się wysoko w konarach drzew i pokrzykujące wesoło. Kilka razy gdzieś niedaleko przedzierało się przez krzaki coś wielkiego i hałaśliwego, wolałem nie zastanawiać się, co to może być.

Zmęczona para po przeprawie przez dżunglę w Malezji

W Malezji spotkać można wiele gatunków zwierząt i nie wszystkie są bezpieczne. Poza wielkimi jadowitymi pająkami i wężami można natknąć się na tapiry, niedźwiedzie malajskie, a nawet, choć trzeba mieć wielkie szczęście, pantery mgliste. Nie widzieliśmy żadnego z nich, za to małpy nie opuszczały nas na krok. Spotkaliśmy wiele jaszczurek uciekających w panice na nasz widok. Były też piękne motyle i inne owady, no i wspaniałe kwiaty, kolorowe, pachnące ciężko i upojnie jak sypialnie w domach schadzek.

Według naszych wcześniejszych planów wyprawa szlakiem nr 1 z miasteczka Brinchang do Mossy Forest miała trwać półtorej godziny, a tymczasem brnęliśmy przez dżunglę blisko sześć.

W końcu jednak usłyszeliśmy w oddali ludzkie głosy i nagle bez ostrzeżenia wyszliśmy na drogę dokładnie naprzeciwko wejścia do Parku Narodowego Mossy Forest. Byłem bardzo szczęśliwy i radosny jak dzieciak, aż do chwili, gdy sprawdziłem mapę i okazało się, że z tego miejsca do głównej drogi jest 12 kilometrów i nie ma szans na transport o tej porze.

Chwila wytchnienia w malezyjskiej dżungli

Ręce mi opadły, dziewczyny postanowiły wejść do rezerwatu, by popatrzeć z mostu wiszącego na dżunglę. Mnie wizja przedzierania się godzinami przez dżunglę po to, by teraz wspinać się po drabinie i popatrzeć na dżunglę nie wydawała się kusząca. Po prostu padłem tam, gdzie stałem. Po niedługim czasie Magda i Hannah wróciły, pewnie doszły do tych samych wniosków co ja.

Sytuacja była dość nieciekawa. Wyszliśmy co prawda z dżungli, ale wciąż nie mieliśmy wody i do domu daleko. Najgorsze jednak było to, że musieliśmy zrezygnować z wizyty na plantacji herbaty, na czym Magdzie bardzo zależało. Minęła już piętnasta, za dobre trzy godziny zapadnie zmrok i nie bardzo uśmiechało mi się szwendanie na tym bezludziu w ciemnościach. Zbyt wiele horrorów w życiu obejrzałem, by nie wiedzieć, co tu się święci. Ruszyliśmy w dalszą drogę.

Marsz przez miasteczka w Malezji

Po trzech albo czterech kilometrach los się do nas uśmiechnął. Gdzieś za naszymi plecami zawył wielki silnik i po chwili tuż przy nas zatrzymała się ciężarówka. Kierowca dał znak ręką, byśmy wskakiwali na pakę. Aż chciałem podbiec i go uścisnąć, ale Magda powiedziała, że nie wypada.

Na przyczepie było twardo i strasznie trzęsło, ale i tak miałem wrażenie, że siedzą w luksusowym autokarze. Do tego widoki za oknem cieszyły oczy, gdyż jechaliśmy przez pola herbaty, które o tej porze dnia wyglądają najładniej.

Nim dotarliśmy do szosy, kierowca zgarnął jeszcze kilkoro autostopowiczów i jechało nam się naprawdę wesoło. Gdy dotarliśmy do miejscowości Brinchang było już po siedemnastej i co za niespodzianka… żadnych autobusów i taksówek w stronę hotelu. Wizja marszu przez kolejne dziewięć kilometrów nie była zbyt radosna, ale co zrobić. Postanowiliśmy ruszyć w drogę i starać się złapać okazję.

Po drodze zobaczyliśmy parę Czechów siedzących na przystanku z zagubieniem w oczach, zabraliśmy ich z sobą. Było nas już pięciu, weselej, ale szansa na stopa znacznie mniejsza. W końcu jednak i tym razem los był nam łaskawy. Zatrzymała się pół ciężarówka z trzema dziewczynami, które wyjaśniły, że wynajęły ją i od kilku tygodniu podróżują po Azji.

Jazda samochodem przez dżunglę w Malezji

Podrzuciły nas połowę drogi, do przejścia zostało zatem tylko pięć kilometrów! Po dalszych kilku minutach marszu prostą jak strzelił ulicą, kolejny uśmiech losu. Taksówka! Po negocjacjach kierowca zapakował całą naszą piątkę do starego mercedesa i tak oto wróciliśmy do hotelu w Tanah Rata, bogatsi o nowe doświadczenia, siniaki, zadrapania i całą masę fajnych wspomnień.

Podsumowując podróż do Cameron Highlands

Dni w Cameron Highlands upłynęły nam pracowicie i pełne były przygód. Choć chwilami było ciężko, a nawet bardzo to gdy leżeliśmy w łóżku z kawą w ręku, cieszyliśmy się z każdej minionej chwili.

Gdy będziecie w górach Cameron Highlands w miejscowości Tanah Rata i najdzie was ochota na przygody, poszukajcie szlaku nr 1  i w drogę!

Inne artykuły opowiadające o naszej wyprawie przez Malezję